środa, 2 lipca 2014

Osuszony Bioshock. Bioshock: Infinite - recenzja

Dawno, dawno temu, a może nie tak dawno (bo w 1912 roku), za górami, za lasami, za podwodnymi miastami, nad naszymi głowami latało sobie miasto. Było to niezwykłe miasto. Nosiło ono nazwę Columbia, bądź Kolumbia, w zależności od tłumaczenia. Przez wieki było uważane za raj na Ziemi (bądź w powietrzu, bo w końcu latało). Pewnego razu, pewien mieszkaniec, postanowił zamknąć swoja córkę w najwyższej komnacie, w najwyższej wieży, ponieważ uznał, że w ten sposób będzie ona bezpieczna przed złem otaczającego świata. Ta osoba nosiła imię Elizabeth. Wiodła w swojej wieży spokojne życie i nie myślała o opuszczeniu swojego małego raju. Jak to w bajkach bywa, nie mogło zabraknąć strażnika, który pilnowałby królewny w wieży. Jednak w tej opowieści nie zobaczycie siejące strach oraz wyrzucającego z siebie chmury ognia smoka, tylko robotycznego ptaka Songbird'a (tłumacząc na polski - Trzebiot). Jednak pewnego dnia, na ratunek pięknej księżniczki ruszył książę, który przybył do tego zawieszonego w powietrzu miasta, w celu ratunku wybranki portfela, aby spłacić swój dług, ponieważ drogi protagonista zaprzepaścił pieniądze grając w karty, dlatego też szybko podjął decyzję podołania temu wyjątkowo trudnemu zadaniu. Zapowiada się jak bajka? Muszę przyznać, że ogrywając grę "Bioshock: Infinite", czułem się jakbym oglądał najnowszą bajkę braci Grimm, która przez cały czas trzymała mnie w napięciu jakbym siedział na krześle elektrycznym. Dobra, suchar za sobą. Kamera, światła, akcja! Czas rozpocząć recenzję gry "Bioshock: Infinite" w wersji na konsolę PlayStation 3.



Autorzy tworząc grę, zazwyczaj inspirują się innym dziełem. Mało jest oryginalnych produkcji, których cała fabuła została wymyślonych specjalnie na potrzeby jednego tytułu. Nie wiem czy "Bioshocka" można uznać za produkcję oryginalną. Gra swoją premierę miała grubo ponad rok temu i przez ten czas wypowiedziała się na jej temat masa popularnych twórców, nastawiając w pewien sposób swoich odbiorców, jak mają patrzeć na tą grę. Ja postanowiłem również zabrać udział w tej dyskusji, pisząc tą oto recenzję, którą z pewnością przeczyta raptem 20 osób.  Lepiej późno niż wcale, więc zapinajcie pasy, wybieramy się w podróż do Columbii.

Ostatnie części "Bioshocka" uświadomiły graczy, że opowieści pochodzące z podwodnego miasta Rapture, potrafią zaciekawić gracza fabułą, klimatem, ciekawą rozgrywką oraz nawet dobrą grafiką. Przy trzecim Biologicznym Szoku nie jest inaczej. Infinite - taki podtytuł nosi trzecia części "Bioshocka", nie bez powodu został pozbawiony numerka w tytule - oznacza nieskończoność, jednak aby poznać dlaczego ta część została ochrzczona takim imieniem należy samemu zagrać w tą dosyć specyficzną produkcję. Jak można było zobaczyć na opakowaniu lub na zwiastunach, akcja tytułu nie rozgrywa się kilkaset metrów pod wodą, tylko kilka kilometrów nad ziemią. Miejscem akcji jest wspomniana wcześniej wiele razy Columbia! Miasto stworzone przez niejakiego Zachary Hale Comstock'a. Pozwolicie, że tylko tyle się dowiecie o genezie tego niezwykłego miejsca, abyście mogli samemu poznać historię latającego miasta, ponieważ podobnie jak poprzednie części Bioshocka, ta część również żyje głównie fabułą i to ona jest motorem napędowym, który nie pozwala graczowi odłożyć pada. W grze ponownie wcielimy się w człowieka - chcę jedynie uświadomić niezaznajomionych z serią, że w drugiej części śledziliśmy losy robotycznego ojca Big Daddy'ego- Booker'a Dewitt'a, który z zawodu jest prywatnym detektywem, a po nocach dorobia sobie jako ratownik kobiet z latających miast. Wyrusza więc do wspomnianej wcześniej Columbii, aby "Przynieść dziewczynę i spłacić swój dług".



Da większości osób, Infinite stał się bez wątpienia grą roku ze względu na sposób prowadzenia opowieści. Nie jest on obcy fanom literatury, czy filmów, ale dla graczy, którzy nie są zaznajomieni z inną formą "kultury", Bioshock może stać się istną rewelacją. Mnie cała opowieść bardzo przypominała narrację z filmu "Mr. Nobody" reżyserii Jaco Van Dormael'a, w którym w tytułowego Pana Nobody wcielił się Jared Letho. Chodzi mi mianowicie o to, że przez całą grę, gracz nie jest do końca świadomy co się wokół niego dzieje. Od czasu do czasu ma podrzucane strzępy informacji, które jedynie nakierowują go na niby właściwą drogę rozumowania tytułu, po to aby odbiorca nie pogubił się w swoim natłoku myśli, które nieustannie go dręczą, ponieważ jakiś wysoko postawiony Pan Scenarzysta uznał, że umyślne komplikowanie jest czymś dobrym. Podobnie jak we wspomnianym wcześniej filmie, ważną rolę stanowi bardzo "mocne" zakończenie, które mimo tego, że podobno ma definitywnie zakończyć dzieło, pozostawia gracza, bądź widza z masą pytań, na które ma on sam sobie odpowiedzieć. Czy jest dobre? Na to pytanie musicie sobie sami odpowiedzieć, ponieważ to zależy od upodobań widza. Mnie się osobiście podobało, chociaż po części pod koniec zabawy sam domyśliłem się, co może się w nim wydarzyć, ale mimo tego faktu byłem miło zaskoczony i nawet usatysfakcjonowany ukończeniem tej gry.

Dobra, Bioshock to nie tylko zakończenie, ponieważ aby do niego dotrzeć, trzeba zmierzyć się z całą grą, która mimo wszystko jest zwykłym FPSem. Tak, tym razem to nie jest żadna rewolucja. Na pierwszym tzw. "gameplayu" z 2010 mogliśmy zobaczyć grę, która w ogóle nie jest podobna do produktu finalnego. Widać, że autorzy eksperymentowali z tym tytułem ciągle przekładając premierę swojego najnowszego dziecka, skupiając się główne na opowieści niż na samej rozgrywce, ponieważ zapowiadano nam różne zakończenia, na które wpływ będą miały podjęte przez nas wcześniej decyzje. Jednak w grze wyborów mamy raptem dwa i nie wpływają one zbytnio na opowieść, tylko wprowadzają lekkie zmiany kosmetyczne w wyglądzie naszej towarzyszki.



Ponownie w najnowszym "Bioshocku" zawitały znane fanom poprzednich części tego uniwersum Plasmidy, które w Infinite zostały przechrzczone na tzw. Wigory. Nie różnią się one od swoich poprzedniczek, przez co gracz może traktować swoich przeciwników nie tylko ołowiem z karabinów, ale również kulami ognia wyrzucanymi ze swoich palców, bądź hipnotyzować oponentów aby strzelali sami do siebie. Mechanika gry znacznie się nie zmieniła w stosunku do poprzedniczek, jednak wprowadzono jedną zmianę, która drastycznie wpłynęła na odbiór produktu. Chodzi mi o ilość broni noszonych przez protagonistę. Twórcy zapragnęli urzeczywistnić swoją nową grę - mimo tego, że akcja dzieje się w latającym mieście, w którym główny bohater potrafi strzelać prądem z palców - obdarowując Bookera DeWitta siłą pozwalającą nosić mu tylko dwie bronie. Dosyć dziwne posunięcie, ponieważ Jack z pierwszej części "Bioshocka", mimo tego, że był człowiekiem, bez problemu potrafił unieść cały swój ekwipunek, a jeżdżący po latających szynach bohater, nie potrafi. Podobnie jak w poprzednich częściach bohater może zbierać porozrzucane przedmioty, którymi są na przykład pieniądze, dzięki którym kupimy sobie amunicję w automatach, bądź ulepszymy zdolność posługiwania się bronią lub wigorami. Bioshock w czystej postaci.

Czym byłby Bioshock bez wspomnianych wcześniej Big Daddych? Byłby częścią Infinite, ponieważ tym razem Booker spotka na swojej drodze tylko jednego "strażnika", czyli Songbirda, który uraczył graczy swoją obecnością na wczesnych pokazach gry, jednak mimo ciekawej historii, ta postać pojawia się dosłownie kilka razy na ułamek sekundy, przez co ciężko poczuć niebezpieczeństwo tego osobnika, tak jak to było w przypadku Big Daddych, którzy poprzez swoją wytrzymałość oraz silne ataki byli ciężkim orzechem do zgryzienia podczas pierwszego starcia. Oglądając zwiastun z 2010 roku, mogliśmy zobaczyć jeszcze jedną zmechanizowaną postać, która łudząco przypominała wspomnianych wcześniej tatuśków. Niestety fani tych postaci muszą obejść się smakiem, bo nawet Handyman, który prawdopodobnie miał grać rolę opiekuna, został zdegradowany do zwykłego przeciwnika, pojawiającego się w grze chyba tylko 4 razy. Wielka szkoda, ponieważ brakowało mi w tej części oponentów, którzy mogli mi zajść za skórkę tak jak to było w przypadku tatuśków, ponieważ Handymanowie, są bardzo łatwymi przeciwnikami, potrafiącymi jedynie na początku stanowić jakieś wyzwanie, ale nawet podczas każdego starcia, gra częstuje gracza podpowiedziami, gdzie należy celować, aby zadać jak największe obrażenia, przez co kupując regularnie ulepszenia broni oraz znajdując przedłużenia paska zdrowia, końcowe walki z Rączusiami nie będą dużymi wyzwaniami. Warto dodać, że nasza postać jest nieśmiertelna, bo nawet jeżeli pasek życia dojedzie do poziomu zero, to Booker zostanie uratowany przez Elizabeth, która mimo pośmiertnego ratunku, będzie podrzucała DeWittowi amunicję, apteczki, sole, czy nawet pieniądze, w celu okazania swojej miłości do naszego protagonisty. Pełni to rolę znanych z poprzednich części, Vita Chamber.  



Często poruszaną kwestią na wszelkiego rodzaju pokazach gry, była niesamowita jak na gry wideo, inteligencja Elizabeth. Twórcy obiecywali graczom, że będą czuć się nawet tak, jakby grali z innym graczem (to, że inteligencja drugiego gracza niekiedy jest niższa od komputerowego bota, to temat na inny artykuł), ponieważ Ela będzie reagować na otoczenie, okazywać swoje emocje oraz nieraz doprowadzać gracza do łez. Czy Elizabeth, to udany eksperyment? No, nie do końca, bo szalonym intelektem nie jest obdarowana, przez co nie raz będzie biec przed siebie, przy okazji całując ścianę, czy zapadając się pod podłogę podczas jazdy windą. Poza kilkoma wadami wynikającymi z błędnego załadowania się skryptu, nie jest jej daleko do mistrzyni, czyli Alex z Half-Life'a 2. Postać Elizabeth, posiada bardzo ciekawą historię oraz bogaty profil psychologiczny, przez co ciekawie śledzi się poczynania pomagierki protagonisty oraz przemianę, którą doznaje podczas trwania całego tytułu.  

Dobra, wspominałem o sile naszego protagonisty, zahaczając przy okazji o latające szyny. To, co sprawiało mi najwięcej frajdy podczas zabawy, to jeżdżenie po rozciągniętych powietrznych torach, dzięki którym mieszkańcy Columbii mogą w miarę bezpiecznie poruszać się między "wyspami". Po otrzymaniu przez DeWitta specjalnej tyrolki umożliwiającej mu korzystanie z tego dobrodziejstwa latającego miasta, możemy poruszać się po torach, wisieć na specjalnych hakach oraz skracać karki oponentom, wykonując specjalne wykończenia.  Ten kto wpadł na pomysł z jazdą po szynach rozmieszczonych w Columbii powinien dostać growego Nobla, ponieważ jeżdżąc, widząc falujące miasto oraz czując wirtualny wiatr we włosach cieszyłem się jak małe dziecko na widok cukierka po wyrywaniu mlecznych zębów. Oczywiście każdą wycieczkę, można ukończyć finezyjnie lądując na stojącym na ziemi oponencie, co skutkuje nagłą śmiercią przeciwnika oraz nie łamaniem nóg naszego bohatera. Czyżby lądował on telemarkiem niczym Adam Małysz?  Wracając do wyglądu gry...



Bioshock Infinite nie wygląda świetnie, tylko poprawnie. Columbia w niektórych miejscach cieszy oko masą kolorów, a w innym przytłacza widokiem licznych ciał na ulicach lub ciemnymi pomieszczeniami, mimo tego należy przyznać, że lokacje zostały zaprojektowane bardzo ciekawie, a sam pomysł z latającym miastem zasługuje na pochwałę. Widać, że miasto żyje bogatą społecznością, przez co na początku gry zobaczymy wiele odpoczywających rodzin z dziećmi na plaży lub słynnego już czyściciela butów, który niestety czyści powietrze, a nie buty, ale mimo tego żąda pieniędzy za czyste buty.



Poza tym, tak jak wcześniej wspomniałem, cała Columbia faluje na wietrze podczas przejażdżek na tyrolce oraz normalnych spacerów po mieście, przez co nasze oko będzie się czuło jak w siódmym niebie. Modele przeciwników, także zostały wykonane poprawie, jednak w przeciwieństwie do poprzednich części, tym razem naszymi oponentami są normalni ludzie, a nie zmutowani Splicerzy, którzy nadawali grze klimatu oraz pozwalali autorom na popisanie się swoimi zdolnościami graficznymi, natomiast tworząc model człowieka, otrzymujemy coś pospolitego.  Można jedynie przyczepić sie do słabej jakości roślinności oraz elementów otoczenia, które zazwyczaj to obrazki naniesione na płaskie obiekty. Gra na konsolach wyświetlana jest w rozdzielczości 720p, zachowując przy tym dosyć stały framerate, jedynie zdarzyło mi się zaobserwować spadek płynności podczas licznych eksplozji oraz dużej grupy przeciwników, która zmierzała w stronę protagonisty. Miłym dodatkiem dla posiadaczy PlayStation 3, jest możliwość rozgrywki na kontrolerze PlayStation Move, jednak aby poprawić celność oraz wygodę w użytkowaniu, należy zaopatrzyć się w nakładę SharpShooter, której niestety nie posiadam i nie sprawdzałem nawet tej opcji zabawy.
Ogromnym ciosem w serce dla posiadaczy konsol stacjonarnych, może być fakt, iż gra na tych platformach pozbawiona jest polskiej wersji językowej, którą na początku obiecywał dystrybutor. W ramach rekompensaty za niedotrzymaną obietnicę, jest zamieszczenie w pudełku kodu na przepustkę sezonową, która wg PlaStation Store, jest wyceniona jest na ok 80 zł, więc jeżeli nie boicie się języka angielskiego i posiadacie konsole, to zakup tytułu na platformę Sony lub Microsoftu, jest bardziej okazyjny niż na komputer osobisty. Omawiając stronę udźwiękowienia Bioshocka, należy wspomnieć o bardzo dobrym voice actingu. W głównego bohatera, wcielił się znany graczom Nolan North, który ponownie popisał się swoimi zdolnościami głosowymi. Podobnie jak w poprzednich odsłonach Bioshocka, ważna rolę w tym tytule stanowi ścieżka dźwiękowa. W tej części muzyka ponownie jest rewelacyjna, bardzo klimatyczna i idealnie pasująca do realiów 1912 roku. Większość kawałków, to covery znanych utworów, które odbyły podróż w czasie. Czy udaną? Sami oceńcie słuchając kilka przykładowych dzieł.

Oryginał: 

Wersja z Bioshocka: 


Zestawiając wszystkie wady i zalety tego tworu otrzymujemy, w miarę dobry tytuł, który wszystkie wady nadrabia dosyć dobrą fabułą jak na realia gry. Jeżeli oczekujecie dobrego pierwszoosobowego symulatora jazdy po latających szynach, to chwyć kontroler w swoje ręce i czuj wiatr we włosach. Polecam zakupić grę nową, ponieważ dostaniecie przy okazji szansę na samodzielne odpakowanie Bioshocka oraz zagranie za darmo we wszystkie dodatki, o których wspomnę może w następnej recenzji. Cieszcie się i uwalniajcie księżniczki z wież oraz latajcie w lajatących miastach strzelając w serca Handymenów. Smacznego!

Trzymajcie się i nie puszczajcie! Cześć! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz